Można się zastanawiać, skąd te fatalistyczne przepowiednie wieszczące zmierzch demokracji i zapowiadające nowy porządek świata. Przecież podczas wyborów prezydenckich za oceanem system zadziałał prawidłowo. Lud zadecydował, po raz drugi otworzył drzwi Białego Domu przed Donaldem Trumpem, co jest wyrazem niezadowolenia z dotychczasowych czteroletnich rządów demokratów pod przywództwem Joe Bidena.
Kamala Harris uznała wyniki wyborów i zapowiedziała pokojowe przekazanie władzy. Na pierwszy rzut oka, wszystko jest w należytym porządku - niczym z podręczników politologii. Nie będzie więc marszu na Capitol i nawoływania o sfałszowanych wyborach, o czym grzmiał przed czterema laty Trump, kiedy Amerykanie pomachali mu białymi chusteczkami na pożegnanie.
Skąd więc czarne wizje świata? Ano stąd, że ta, jak się okazało mocna fundamentalnie amerykańska demokracja, wybrała na głowę swojego państwa człowieka, który jej samej nienawidzi. Donaldowi Trumpowi marzy się autorytaryzm skupiony wokół jego samego i grupy najbogatszych obywateli USA, którzy wspierali go w kampanii wyborczej, m.in. najbogatszego człowieka świata Elena Muska. Rola jego platformy X w promowaniu kandydata Republikanów była przecież niepodważalna.
Nie można jednak winić obozu byłego i obecnego prezydenta elekta za to, że postanowili wystartować w wyścigu o Biały Dom. Medal ma zawsze dwie strony. Ta druga strona ma twarz nieudanej, według ogromnej liczby Amerykanów, kadencji Joe Bidena. Lecz kiedy sztab ówczesnego prezydenta zorientował się, że w tej bitwie z Republikanami stoją na straconej pozycji, dokonano wewnętrznego "puczu" i Bidena zastąpiła Kamala Harris. Trzy miesiące, jakie miała na prowadzenie kampanii, to dramatycznie mało, jednak i przez ten czas można i powinno się zrobić więcej.
Niestety obóz kandydatki demokratów zdawał się być głuchy na głos ludu. Sprawy kobiet przedkładano nad gospodarkę, tematy światopoglądowe miały większy priorytet niż bezpieczeństwo wewnętrzne, a wojna w Ukrainie była istotniejsza, niż kryzys migracyjny w Stanach Zjednoczonych.
Tymczasem okazało się, dla Amerykanów ważniejsza jest cena chleba w pobliskim sklepie, niż ludzkiego życia w dalekiej Ukrainie. Chcieli coś zmienić i - z czysto egzystencjalnego punktu widzenia - trudno im się dziwić. Czy ich wybór, oparty na zaufaniu do populistycznych haseł, okaże się właściwy, zweryfikuje przyszłość.
Pewne jest, że Ameryka obiera kurs na izolacjonizm i rozluźnienie współpracy z Europą. Donald Trump będzie próbował wrzucić Amerykanów do swego kotła i „gotować” ich wedle własnej receptury.
I chociaż dzisiaj płomień amerykańskiej demokracji wydaje się być silny i gorący, to niewykluczone, że może mocno przygasnąć z pomocą zimnego wiatru ze wschodu.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz